17 marca 2021
Zawsze myślałem, że świat spłonie w ogniu. Tysiące pisarzy, filmowców i armia grafomanów przez lata trudziła się, aby wymyślić ostateczne zakończenie ludzkości. A więc: uderzenie meteoru, wojna atomowa, Czarnobyl tysiąclecia, wystąpienie z brzegów mórz, wreszcie zaraza. Ale zazwyczaj taka porządna; jak w: „Jestem legendą” Mathesona. Wirus zmieniający ludzi w potwory, zombiaki, szwendacze, biegaczy, grzyby i inne potwory. Nawet najsłabszy pisarz, plagiografoman, idiota wymyśliłby, że to, co wykończy ludzkość, będzie mutacją jakiejś tam pieprzonej grypy. A ludzie będą umierać dusząc się lub wypluwając swoje płuca w jakimś prowizorycznym szpitalu, gdzie brakuje wszystkiego, a zwłaszcza nadziei na przetrwanie.
Dziś, po roku epidemii, zarazy, dżumy XXI wieku i jak tam jeszcze zwać pandemię, można powiedzieć jedno: świat umiera. Czy jakiś wyłoni się z chaosu, tego nie wiem. Siedząc w ciemnym mieszkaniu, patrząc na słońce, które jak na złość praży niby w lato, wiem już na pewno: to koniec. Mamy w kraju dwa miliony zakażonych, pół miliona zmarło, następne tysiące czekają w kolejce. Produkcji, usług, turystyki już prawie nie ma. Nie ma też żywności, od grudnia nie spadła ani kropla deszczu.
Co godzina, dwie, sprawdzam wiadra wstawione do wanny, dotykam odkręconych kurków, aby złapać choć kilka litrów wody. Puszczają bardzo nieregularnie; ponoć są kłopoty z Grubą Kaśką na Wiśle. Drążą nowe studnie – na Mokotowie i Żeraniu.
Nie ma wody, więc nie ma żarcia. Poprzedni rok był niewyobrażalnie suchy, plony zmarniały, w Wielkopolsce pojawiły się burze piaskowe, w górach tornada i nawałnice z niezwykłymi, fioletowymi błyskawicami. Coś się złamało w przyrodzie, w całej naszej planecie. Przekręciliśmy jakiś wichajsterek, który pękł, strzelił i oto mamy początek końca ludzkości.
Siedzę w pustym mieszkaniu i nie wiem, co zrobić. Nie mam pracy, jak większość z nas. I jak prawdziwy bezrobotny mam w zamian aż za dużo możliwości tego, co ze sobą zrobić. Nie płacę rachunków od pół roku. Mieszkanie na szczęście własnościowe; dług rośnie, ale nie ma co się przejmować. Komornicy mają aż zanadto roboty. Sam nie wiem jak to jest, że jeszcze dociera do mnie prąd i Internet. I telewizja, której nie oglądam. Ta oczywiście jest za darmo, ale nikt już nie wierzy, ani w prawe, ani w lewe media. Jedne uspokajają, drugie skomlą wciąż, że to koniec. Już wolałbym słuchać propagandy; przynajmniej daje trochę złudnej ulgi.
Zakładam maskę i… Właśnie, co robić?